reklama
Grzegorz Miłkowski: Czy popiera Pan ACTA w całości, czy tylko w obszarach dotyczących ochrony własności intelektualnej, godząc się jednocześnie z opinią, że część zapisów jest bardzo kontrowersyjnych?
Zbigniew Hołdys: Nie jestem prawnikiem, ale z tekstu ACTA wynikają dwie rzeczy: po pierwsze w każdej sytuacji obowiązuje istniejące już w Polsce prawo. Zakładam, że ono dziś nie zagraża obywatelom i nie zostanie zmienione w przyszłości. To w kółko powtarzają prawnicy, RPO i premier. Jeśli ktoś złamie to prawo w Polsce dziś – będzie miał kłopoty i ACTA nic tu nie zmienia.
Pozostaje żal, i to mocno uzasadniony, że nikt społeczeństwa o treści ACTA właściwie nie poinformował. Że nie dyskutowali, że zostawiono ten teren różnym domniemaniom. I jeszcze jedyna możliwa hipoteza: że być może już dziś istnieją w polskim prawie luki i błędy, które mogą zostać wykorzystane przeciwko obywatelom. W tej sytuacji należy sprawdzić prawo polskie, nie ACTA. I to głoszę od początku.
ACTA uderza w światowy nielegalny przemysł podróbek, porównywalny w swej skali z biznesem narkotykowym. Tam jak wół stoi napisane, że nie dotyczy pojedynczych odbiorców. Mowa jest o „ogromnych ilościach produkowanych w przemysłowej skali”. Chodzi o producentów odzieży, leków, fałszywych win z francuskimi etykietami, a nie ludzi, którzy w domu produkują wina na własny użytek z własnych owoców z działki. To jest wedle szacunków łącznie od 250 do 500 mld dolarów rocznie. I to mnie uderzyło. Bo to jest budżet wielu państw razem. Łódź ma największe bezrobocie i to włókiennicze miasto padło, gdyż zostało wyrzucone z rynku przez tanie imitacje z Chin. Prawa autorskie odnośnie muzyki czy filmów są w ACTA marginesem, choć efektownym, bo to są znane nazwiska.
Czy popierając ACTA, liczył się Pan z aż tak negatywnym odbiorem tego poglądu przez społeczność internetową?
To było do przewidzenia, że internet się kiedyś odezwie. Nie było tylko jasne w jakiej sprawie. Zaskoczyło mnie to o tyle, że poszli jak huragan, nie wiedząc i nawet nie chcąc słuchać, że jedna trzecia z nich będzie pracowała w środowisku chronionym prawami autorskimi i patentowymi i wtedy będą domagali się rzeczy dokładnie odwrotnych: ochrony swoich firm. W jednej ze stacji radiowych pokazano mi wyniki badań, z których wynikało, że 40% strajkujących na ulicach to ludzie poniżej 18 roku życia. Sam bym wyskoczył z domu w takiej sytuacji.
Czy Pana zdaniem, sprawy ACTA, SOPA, PIPA, nie powinny stać się przyczyną rozpoczęcia dyskusji na temat nowych strategii biznesowych dla autorów treści? Część artystów próbuje na tym polu zmieniać sposoby zarządzania treściami swojego autorstwa, np. udostępniając fragmenty albumów za darmo w internecie. Jak Pan ocenia takie działania?
Grupa Radiohead, która pierwsza wprowadziła do sprzedaży własną płytę metodą „ściągnij z naszej strony, zapłać jak uznasz za stosowne”, przyznała, że sprzedała o wiele mniej egzemplarzy niż zwykle. Ją było stać na taki eksperyment, żeby nagrywać album przez dwa lata i wydać no to setki tysięcy dolarów, bo wcześniej sprzedali łącznie poprzez sklepy 30 milionów płyt i zarobili około 100 milionów dolarów. Postanowili jednak nie powtarzać tego eksperymentu.
Ale w tym pytaniu kryje się pułapka. Mówi się, że należy dać odbiorcom wolność w dostępie, a nie mówi, że należy dać twórcom wolność wyboru. Otóż dostęp jest, niemal każdy utwór jest do odsłuchania w sieci. Ale tu chodzi o to, że ludzie chcą go mieć u siebie w domu, na twardym dysku. I naprzeciw temu wychodzą serwisy P2P czy Megaupload, które czerpią zyski z transferu na skalę przemysłową. To godzi w twórców, wytwórnie, producentów, w jakość sztuki. Pamiętajmy przy tym, że twórca to nie jest wykonawca, to może być zupełnie inny człowiek, który skomponował, napisał powieść albo scenariusz i siedzi w domu, pracując nad następnym dziełem. On nie żyje z koncertów. Penderecki nie żyje z koncertów, Szymborska nie żyła z czytania wierszy na żywo.
Ostatnie badania pokazały, że osoby ściągające dobra kultury, które dostępne są w internecie w nie zawsze legalny sposób, wydają też najwięcej na utwory pozyskane legalną drogą. Czy Pana zdaniem może to być argument za wspomnianym nowym modelem biznesowym dla artystów? Modelem, którego głównym założeniem jest właśnie ogólnodostępność treści w sieci jako dobry sposób na zwiększenie sprzedaży oryginalnych nośników?
To jest strasznie ryzykowny argument. Bo można go przenieść na inne dziedziny, na przykład nielegalni producenci „markowego” alkoholu obsługują ludzi, którzy i tak najwięcej piją, więc dają największe wpływy do budżetu. Prawda jest chyba inna. W 1981 roku mój zespół sprzedał milion sztuk jednego albumu w trzy miesiące, a Złota Płyta była przyznawana wtedy za ćwierć miliona sprzedanych sztuk. Dziś Złotą Płytę dostaje się za dwanaście tysięcy, a nakład rzędu 30 tysięcy jest wielką sensacją. Gdzie się podziała reszta nabywców? Gdzie jest te dziewięćset siedemdziesiąt tysięcy ludzi? Czy oni kupują muzykę w sieci? To dlaczego wpływy w Polsce tak strasznie maleją? Przecież dziś muzyki słucha co drugi człowiek na ulicy z iPhone’a, a wówczas tylko na gramofonie w domu.
Dziś muzyki w obrocie jest 50 razy więcej, a płyt sprzedaje się 50 razy mniej. I to jest prawda. Stoimy przed wyborem, czy chcemy dziś żyć lekko z czającym się za rogiem dramatem, który dopadnie któregoś dnia każdego w jego dziedzinie życia, czy też zahamujemy ten proces. Albo przynajmniej sobie uświadomimy, o czym jest mowa. Bo – powtarzam – internautów interesuje swoboda korzystania z internetu w zakresie kulturowym, oni nie widzą, że padną liczne firmy różnych dziedzin, w których chcieliby któregoś dnia pracować.